Otwarcie sezonu 2020 - tym razem wirtualne
Jak się nie ma z kim ścigać, to trzeba się zmierzyć samemu ze sobą. Chciałoby się sprawdzić formę po zimie i nowy sprzęcik, a tutaj sytuacja epidemiologiczna sprawiła, że wszystkie imprezy sportowe zostały odwołane, lub przełożone na późniejszy termin.
Jakoś trzeba sobie jednak radzić z zaistniałą sytuacją i jak już poluzowano absurdalne przepisy zabraniające przemieszczania się, to kreatywni organizatorzy zaczęli organizować wirtualne zawody. Wśród tego grona znalazła się też Droga wolna – organizatorzy m.in. Łódzkiego Maratonu Rolkowego.
Z nazwy Otwarcie sezonu 2020 trochę symbolicznie, bo pogoda już od paru tygodni pozwalała pojeździć na zewnątrz. Do tego jednak doszedł element charytatywny. Część kwoty ze sprzedaży pakietów trafia na rehabilitację młodego łyżwiarza szybkiego – Eryka Zerka.
Wyścig wirtualny, więc każdy jeździ gdzie i jak chce, ważne żeby przejechać 5km w ciągu 5 godzin. Zadanie bardzo proste do wykonania i ze względy na formułę bez prowadzonej klasyfikacji.
Postanowiłem wziąć udział. Nie dla medalu (ale za to wziąłem pakiet z koszulką, bo ładna), czy rywalizacji (której w sumie nie ma, bo nie jest prowadzona klasyfikacja), ale skoro i tak jeżdżę sobie treningowo, to przy okazji mogę to wykorzystać do pomocy komuś.
Może oficjalnie współzawodnictwa nie ma, ale publikowana jest lista startowa z przebytym dystansem. Kilka dni wcześniej ktoś zrobił 50km, więc ambicja nie pozwalała być gorszym 😉 . Po cichu myślałem nawet, że może 100km byłoby w zasięgu, ale na to potrzeba jednak sporo czasu i dobrej pogody.
Pogoda trochę się jednak popsuła. Zaplanowałem sobie start na 3 maja z racji największej dostępności czasu, ale od rana było mokro. Prognoza zapowiadała jednak suche popołudnie i możliwe kolejne opady ale dopiero wieczorem. Wyglądając przez okno przed godziną 17 widziałem już suchą drogę i słońce na niebie, więc postanowiłem spróbować szczęścia i iść na rolki.
Trochę słońce, trochę deszcz
Szczęście skończyło się już kilka kilometrów od domu. Okazało się, że tylko krótki odcinek nowego asfaltu był suchy, a dalej ciągle jeszcze było trochę mokro. Świeciło słońce, więc miałem nadzieję na poprawę sytuacji.
Nie jechało się jednak źle. Nie zależało mi na czasie i nie cisnąłem. W rolkach zostały koła Matter One20five, które na mokrym szału nie robią, jednak przy spokojnej jeździe dawały radę.
Początek trasy, to głównie wiejskie dróżki między miejscowościami. Lubię takie drogi z powodu małego ruchu samochodów i często ładnych widoczków. Tym razem, jadąc pomiędzy rozciągającymi się po horyzont polami, było oda razu widać znacznie żywsze odcienie zieleni po niedawnym deszczu, oraz słońce konkurujące z chmurami na niebie.
Po objeździe najbliższych wiosek postanowiłem zrobić większe kółko wokół Kopalni Węgla Brunatnego Bełchatów. Tu już ruch był trochę większy, więc zazwyczaj wolę tam jeździć w godzinach porannych. Na szczęście od Sulmierzyc prawie do samego Kamienia biegnie droga rowerowa. Miejscami była już nawet sucha, więc można się było trochę rozpędzić, ale podjazdy pod drzewami pokonywało się w ślimaczym tempie, bo było tak ślisko.
Do tego momentu jechałem miejscami po mokrym, ale nic z nieba nie padało. Zjeżdżając z drogi rowerowej i skręcając do Kamienia poczułem jednak pierwsze krople deszczu. Nie było tego dużo i na niebie dalej było widać słońce, ale asfalt robił się coraz bardziej mokry i im dalej w las (bo akurat miedzy drzewami jechałem), tym więcej wody. Po niedługim czasie wręcz wylatywała spod kół.
Dopiero gdy wyjechałem zza drzew zobaczyłem na horyzoncie deszczową chmurę, która musiała przeciąć mi drogę chwilę wcześniej. Po kierunku wiatru mogłem być spokojny, że nie leci w moją stronę, ale wiedziałem też że reszta trasy będzie już w całości mokra. Nie było też sensu się spieszyć, żeby w nią czasem nie wjechać. Miałem za to słońce za plecami, więc poświęciłem chwilę na pstrykanie zdjęć.
Mimo, że z góry niewiele kropel na mnie spadło, to spod kół wzbiło się tyle wody, że wkrótce czułem ją już w rolkach. Pod palcami zaczęło aż chlupotać. Dalszą część trasy pokonywałem już w trochę gorszym humorze.
Żeby nie myśleć tak o marznących stopach, to muzykę w słuchawkach zamieniłem na Race Report nadawany akurat na żywo na instagramie Powerslida. Felix Rijhnen i Bart Swings zamiast ścigać się na zawodach (ponieważ są odwołane), opowiadają o swoich wspomnieniach związanych z nimi. Przyjemnie się słucha historii tych dwóch mistrzów świata na temat początków kariery, zabaw na halfpipie między wyścigami, oraz późniejszej taktyce na wygrywanie w wyścigach. Zapisy tych rozmów są dostępne na kanale Felixa i szczerze je polecam.
Zasłuchany w mistrzów zjechałem w Czyżowie z drogi dookoła kopalni i wróciłem na wiejskie drogi. Na nogach miałem już przejechany dystans maratonu i do mety wiele nie zostało. Opcji drogi powrotnej miałem kilka, trzeba się było zdecydować jak długi dystans robić.
Zdecydowałem, że fajnie byłoby mieć piątkę z przodu. Jak już skręciłem lekko w nieco dłuższy objazd, to szybkie kalkulacje w głowie powiedziały, że będzie to co prawda więcej niż 50km, ale tak ze dwa kilometry. Jeśli wynik ma być na widoczny na liście startowej, to niech wygląda ładnie, więc wpadł jeszcze jeden mały objazd.
To był prawie strzał w dziesiątkę. Dojeżdżając do mety miałem prawie równe 55km. Nieco tylko przestrzeliłem z hamowaniem na rondzie, więc zrobiłem jeszcze dwa małe kółka i zatrzymałem trening na zegarki z samymi piątkami na liczniku 55,55km.
Na mecie czekał medal, ciepły posiłek i… no nie tym razem. Zawody były wirtualne, więc na medal sobie jeszcze spokojnie poczekam. Lepszą nagrodą był gorący prysznic zaraz po ściągnięciu rolek.
Mimo tego, że z przygodami, to fajnie się jechało. Woda urozmaiciła trochę trasę i nie trzeba było jechać szybko, żeby było ciekawie. Miałem momentami skojarzenia z ubiegłorocznym maratonem w Berlinie.
Jeżdżenie po mokrym nie jest takie złe. Jak się człowiek przyzwyczai do mniejszej przyczepności, to potem wyzwaniem stanowi jej szukanie żeby móc jechać szybciej. Gdyby tylko woda nie lała się do butów i nie trzeba było czyścić sprzętu po wszystkim…